czwartek, 1 listopada 2012

Słowa (Words)

Dawno już nie pisałem - dawno też nie miałem tak intensywnego czasu wakacyjnego i późniejszego.
Nie lubię rzeczy partaczyć, więc w pośpiechu pisanie odpada - staram się przynajmniej nie umartwiać tych, którzy będą chcieli tu zaglądnąć.


Dziś dzień wyjątkowy. Trudno mi o nim pisać, ale jest coś, co mi się z nim łączy - słowa. Abstrahuję od coraz mniejszego szacunku dla nich, coraz większego ich nadużywania czy wręcz manipulowania.
Zauważam, że niektóre z nich po prostu zniknęły ze słownika współczesnych Polaków. Zmieniają się ludzie, zmienia się więc świat, jaki tworzą i wypowiadają również.

Dawniej można było usłyszeć:
zadośćuczynić, dobro wspólne, wyrazić skruchę, kłamać.

Dziś często słyszy się:
robić karierę, nie dramatyzować, walczyć uparcie o swoje, minąć się z prawdą/nie jest prawdą/inaczej ująć.

Nie mam tu zamiaru moralizować, tylko widać, jak się zmienia nasze społeczeństwo i w którą stronę (chyba) zmierza.
Oczywiście zwykłe uproszczenia nie rozwiązują sprawy, a podany kontrast jest tu tylko pretekstem do przemyśleń, nie chęcią wywołania gorącej polemiki.



wtorek, 24 lipca 2012

Stara rzecz, a cieszy...


O samochodach tym razem - zabytkowych jak najbardziej. Będzie chyba bardziej do oglądania niż czytania - nie jestem ekspertem od takich pojazdów.

Kiedyś, przemieszczając się przez krakowski rynek, miałem okazję zobaczyć to, czym chcę się teraz z Wami podzielić.










i w środku to cacko















Dość zaskakujące było dla mnie to, że oprócz panów, również i panie bardzo ochoczo garnęły się do oglądania pojazdów, zaglądania do środka, robienia sobie zdjęć przy nich. A może kobiety takie samochody traktują jak biżuterię? :D
Nie ma tego niestety za wiele na zdjęciach, pozostaje uwierzyć na słowo :)




Samochodów oczywiście było dużo więcej...





 ...i więcej :)














Pewnie jeszcze sporo z czytających kojarzy taką "królową szos"...












...i taki najpopularniejszy samochód rodzinny, którym rodzice z dziećmi, bez fotelików i z bagażami na dachu jeździło przez pół Polski lub więcej albo do krajów socjalistycznych na wczasy :)







W każdym razie uświadomiłem sobie po opuszczeniu rynku, że nie tylko nowości mogą być tak wciągające, że jednak ludzie potrzebują też spojrzenia wstecz - bez używania wielkich słów -  to wtedy trochę doceniają to, co jest teraz, a i zyskują świadomość, ciągłość w pewnym sensie cywilizacyjną, historyczną, nie są jak wyrwane małe krzaczki i przesadzane z miejsca na miejsce, jak się komuś spodoba.
Bardziej wtedy przypominają drzewa z solidniejszymi korzeniami, które nie tak łatwo jest przerzucać czy przesadzać, podmieniać podłoże czy też próbować innych sztuczek.

Zaczęło się zabytkowo (jak na Kraków przystało), a skończyło się przyrodniczo (może kiedyś tak w tym mieście będzie...) - życie zaskakuje. :)



piątek, 20 lipca 2012

Muzyka średniowiecza vs. życie XXI w.

Mój udział w wydarzeniu sprzed dwóch tygodni zainspirowany został przez Miłośniczkę Beskidów . :)



Koncert muzyki średniowiecznej, od samych początków epoki aż do XIV w. miał miejsce w drewnianym kościółku w Lipnicy Murowanej - godzinę drogi samochodem od Krakowa. "Muzyka zaklęta w drewnie" to cykl koncertów, w których muzycy wykonywali utwory właśnie w drewnianych świątyniach, do których w większości była ona przeznaczona.



Koncert jak każdy, ma swoją specyfikę. Francuski zespół w miarę dobrze zaprezentował przygotowany materiał. Największe moje uznanie zyskał najniższy ze śpiewaków, kontratenor, który niesamowicie wykonywał swoje partie, szczególnie solowe. Jeden z końcowych utworów w jego interpretacji był dla mnie zupełną nowością. Nie słyszałem nigdy takiego wibrata w tak krótkich odstępach czasu. Gdybym wiedział, czego się spodziewać, pokusiłbym się na użycie dyktafonu telefonowego, żeby to choć tak utrwalić. Może kiedyś się uda.



W całości jednak, już w czasie trwania występu, jak i później, dochodziła do mnie świadomość tego, jak działa ta muzyka, co ze sobą niesie. Wsłuchując się w melodię, ale też i słowa (z łaciny niewiele już pamiętam), złapałem się na tym, że ten rodzaj dźwięków, choć - a może właśnie dlatego - że jest muzyką liturgiczną chrześcijańskiego średniowiecza, przekazuje niesamowity wewnętrzny spokój, poukładanie i zachwyt nad tym, co ponadziemskie. Konfrontacja ze światem współcześnie mnie otaczającym wypadła na potężny plus dla średniowiecza. A potoczna świadomość przeczy temu tak nonszalancko...





Zaskakujące to trochę - przynajmniej na początku, lecz później w trakcie śledzenia tego wątku myślowego popatrzyłem sobie na tamtą epokę, realia życia i wydaje mi się, że w zasadzie to ludzie (ogólnie rzecz biorąc) mniej byli chaotyczni, nie gonili za tyloma rzeczami co dziś, nie mieli parcia  na szkło, bo go nie było :) I generalnie, upraszczając, mimo trudniejszych warunków życia, mieli wewnątrz więcej komfortu, choć raczej na zewnątrz brakowało go - jak przypuszczam - dość mocno. Tak przynajmniej można uważać z perspektywy człowieka XXI wieku.
Dziwne może się wydawać, choć jakby nieco oczywiste...

PS.
Ciekawostką była obecność osób - jak przypuszczam - z jakiegoś bractwa czy czegoś podobnego, kultywującego tradycje średniowieczne. Zobaczyć ludzi w takich ubraniach to gratka prawie na równi z koncertem :)




sobota, 30 czerwca 2012

Wiosna w Tatrach przychodzi prawdziwie w wakacje

Tak długiej przerwy w pisaniu nie miałem. Dużo by o tym pisać, ale chyba nie ma takiej potrzeby...
Jeśli jeszcze nie wymarli ci, którzy tu zaglądali, to postaram się teraz trochę zadośćuczynić (nota bene słowo dziś rzadko używane) tej sporej nieobecności.

Ostatnie wydarzenie, które wyryło się w strukturze mojej kory mózgowej w sposób dość istotny to wyjście w drugi weekend maja: sobota-niedziela, nocleg w Murowańcu, a wcześnie rano - kierunek: Granaty, żółty szlak od Czarnego Stawu Gąsienicowego.


Sobotnie popołudnie raczej było jesiennym obrazem niż wiosenną zachętą, ale góry mają swoje prawa.

Szklak mi znany, wejście na szczyt i przejście przez Granaty, z nadzieją na jakikolwiek widok choć przez chwilę, bo mgły w nocy już były konkretne.
Wcześnie rano szybkie śniadanie i  wyjście. Ludzie jeszcze nie szli - widać po śladach.



Mgła, widoczność na 400 m, resztki świeżego śniegu po nocy to krajobraz tatrzański prawie w połowie maja. Staw Gąsienicowy świetnie wkomponował się w ten klimat.



 Zapewnienia wczoraj spotkanego turysty, że był bez sprzętu na Granatach, trochę uzasadniły moją chęć pokuszenia się na wyjście w tamtą stronę.
Zawsze zostawało zejście w przypadku niemożności dotarcia, choć wydawało się to mało prawdopodobne, skoro inni wyszli.

Droga  może niezbyt cudowna, ale jak na warunki o takiej porze, to na początkowym etapie bardzo dobra, można wręcz powiedzieć: tak trzymać.

Można powiedzieć, że wszystko szło bardzo dobrze, do momentu, gdy skończyło się znakowanie szlaku. Wg mnie następnie należało iść w prawo, lecz warstwa starego zimowego śniegu przykryła wszystko i nie można było zobaczyć zupełnie ani milimetra znaków szlakowych.
Za intuicją poszedłem w prawo - śladów brak, znaków brak, pozostaje iść na wyczucie.
Powrót. Droga w lewo ma ślady, idą cały czas konsekwentnie w górę. Wybieram kierunek w lewo.
Po godzinie mozolnego wchodzenia (buty wbijam w śnieg, żeby utrzymać równowagę) zaczyna się kamienista część żlebu. Korzystam z tego udogodnienia dość ochoczo, zabierając po drodze poręczny kamień kształtem przypominający dawny grot dzidy z epoki kamienia łupanego. Pojawia się myśl, że skoro nie mam czekana, to ten kawałek granitu mi go będzie zastępował.


Dalej śladów brak. Zostaje intuicyjne wychodzenie w górę, z myślą, że wyżej "przeskoczę" na właściwy szlak i przynajmniej przez Granaty sobie przespaceruję i najkrótszą drogą zejdę w dół.
Widoczność schodzi do 100 m. Im wyżej, tym chłodniej, skorupa śnieżna cały czas twarda. Dalej wbijam w nią buty, żeby móc dalej iść. Czuć zmęczenie - chyba nigdy nie szedłem w takim tempie tak krótki odcinek. W pewnym momencie noga za słabo wbija się w śnieg, druga szukając wsparcia, nie znajduje go... Przez chwilę mam świadomość, że zaraz zjadę na brzuchu, ale "czekan" granitowy wbity w śnieg ratuje mnie. Wystarczyło 2 sekundy, żeby na nim zawisnąć jedną ręką i nogami znaleźć poprzednie dziury w śniegu. Ufff, chwila na ochłonięcie, ale nie ma się co rozczulać, trzeba iść dalej. Teraz jeszcze ostrożniej, jeszcze wolniej, dokładniej wbijając buty w śnieg. Nie ma możliwości popełnienia drugi raz tego samego błędu - może za dużo kosztować...
Wyjście na górę to nie to, co zawsze do tej pory. Nie ma szlaku, ale jest miejsce na odpoczynek. Wyraźnie teraz rozumiem, że ślady, które mnie tu zaprowadziły, to tropy taterników, wspinaczy. Już mniej więcej mam świadomość, gdzie jestem, ale nie jest to nadal miejsce, do którego szedłem.


Drugie śniadanie, gorąca herbata i dawka czekolady robią swoje :) Mniejsza ilość śniegu u góry (wywiewanego przez wiatr) trochę ułatwia zadanie i odciąża mięśnie.
Idę dalej, bo choć jest dopiero ok. godz. 9.30, to nie jestem ani w połowie drogi.
Wyjście wyżej powoduje niewiele zmian, po 10 minutach dochodzę do momentu decydującego.


 Rozumiem, że jestem u podnóża Granata(u?), na przełęczy - w jedną stronę choć nie widzę, mam Dolinę Pięciu Stawów, z drugiej Czarny Staw Gąsienicowy. Przede mną ostre wyjście, w zasadzie wspinaczkowe albo powrót.
Decyduję się na wyjście. Skały są oszronione, ale idę. Przy czwartym kroku wzwyż okazuje się, że bez uprzęży i sprzętu to nie jest wyjście na tę porę i na ten stopień trudności. Plecak nie ułatwia zadania.
Powrót.
Również powolny, teraz trochę łatwiejszy, bo inne partie mięśni pracują. Nadal trzeba uważać, żeby się nie dać zwieść. Pod koniec zejścia, mój granitowy "czekan" rozpada się na pół. Refleksja o tym, że gdyby to było wcześniej...., przywraca mi wiarę w Opatrzność.
Nie spodziewałem się aż takiego scenariusza, ale różnie to bywa. Ważne, że w całości i bez żadnych większych przygód.
Ale powstaje we mnie myśl, żeby zainwestować w odpowiedni sprzęt i wybrać się zimą, tym razem już nie samemu, ale z kimś kto zna się bardziej na rzeczy.

Przy zejściu w dół jeszcze ładnymi widoczkami uraczył mnie Gąsienicowy, ...



...a później już dużo niżej, wyłaniający się z mgły Kościelec.



PS.
Po jednym komentarzu dołączam jeszcze "czekan" - niewątpliwie ważny element tego wyjścia. :)



niedziela, 29 kwietnia 2012

Hit za hitem


 
Słuchając ostatnio paru piosenek i patrząc, jak młodzi szaleją na ich punkcie, zastanawiam się, czy aby nie jest to jakieś manipulowanie - no bo przecież bardzo łatwo jest nakręcać człowieka emocjami. A że młodzi - choć nie zdają sobie z tego sprawy - głównie działają na emocjach, nie mówię czy pozytywnych czy negatywnych, to przecież jedna czy druga piosenka, promująca jakiekolwiek wartości, jest powolnym, często nieświadomym, sugerowaniem sposobu działania, przez podskórnie aplikowanie slogany. Dziś dochodzą do tego sugestywne wideoklipy i cały show, jaki towarzyszy muzyce.
[Dawniej wystarczało zaśpiewać i to porywało - dziś chyba niektórzy wykonawcy stracili siłę przekazu albo wewnętrznie są na tyle puści, że muszą dodawać do muzyki, żeby zainteresowała]

Młodość - choć dziś coraz częściej zmuszana do pozbywania się swojej beztroski - nadal w kwestii kultury masowej jest podatna na wpływy, jak młoda roślina, której gałązki można mocniej zginać i nie złamać.


Z mojej fatalistycznej zadumy wyrwała mnie konfrontacja ze swoją młodością.
Przypomniałem sobie czasy mojej podstawówki czy szkoły średniej - dokładnie tak samo reagowałem na ówczesne hity - wtedy na topie byli: Sabrina, Samanta Fox, Pet Shop Boys, Madonna, Sandra, Quinn czy krajowe Budka Suflera, Kombi, Chłopcy z Placu Broni.
Młodzi niewiele się zmieniają. Na ile sami dadzą się zmienić przez zmieniające się mody? Chyba na tyle, na ile zostaną ukształtowani przez rodziny, rówieśników i zobaczą, co im to w życiu daje.
Oczywiście czasy mają na to wpływ, ale kilka kwestii jest prawie identycznych. Trochę mi to nasuwa analogię do krajobrazu, który zmienia się w szczegółach, ale zarys terenu zostaje ten sam; mimo że opady, roślinność i inne elementy występują w różnym natężeniu.


sobota, 21 kwietnia 2012

Rakiety w górach

Wprawdzie zima już dawno minęła (przed chwilą za oknem słyszałem pierwszy grzmot wiosennej burzy), ale wpis zaczęty kiedyś, teraz mogę skończyć - miało bieżąco, ale "sytuacja nie sprzyjała".

Nie wiem, ilu jest fascynatów chodzenia po śniegu zimą i to w górach, ale wiem, że od tego roku dołączyłem do tego grona. Nie jest to jakaś wyczynówka, tylko zwykłe polskie Beskidy, niemniej jednak bardzo mi się spodobało.
Na pierwszy rzut poszedł Beskid Sądecki - z banalnego powodu. Otóż w całym Krakowie jak i w innych górskich miejscach nie było w wypożyczalniach rakiet, a ekipka w większości nie posiadała sprzętu własnego.
Została Krynica. Wybór okazał się bardzo dobry, bo mimo ferii, ludzi w górach jak na lekarstwo - wypoczynek mógł więc się nazywać wypoczynkiem.



Jak widać, śniegu nie brakowało, rzec by można, że już w samej Krynicy, mimo górskiego klimatu, nie wszyscy chyba byli przygotowani na taką łaskawość natury - tu szczególnie pozdrawiam kierowców nieużywających kilka dni swoich samochodów. :)

Oczywiście w okolicach wyciągów, którędy dwa razy przyszło nam iść, było zupełnie inaczej, ale potraktowaliśmy to jako rodzaj ciekawostki krajoznawczej :)



Choć już przy Jaworzynie Krynickiej (powyżej) nie bardzo było czego zazdrościć - ładniejsze widoki i lepsza temperatura była w części bardziej odludziowej niż tej ludziowo-turystycznej.


Samo chodzenie na rakietach....
...frajda dość oryginalna, biorąc pod uwagę fakt, że idzie się "na wyższym poziomie" i "trochę nad ziemią". Normalnie - co oczywiście przetestowałem - nawet po ubitym przez narciarzy czy skutery śnieżne szlaku w butach idzie się tak, że po 10 minutach czuć wytężoną pracę mięśni, które ratują zapadające się tak ok. 2 cm nogi. Niby niewiele, ale wystarczy, by wysiłek stał się odczuwalny; co dopiero tak iść 2 godziny...





A po drodze widoki nie z tej ziemi - 
niefrasobliwi turyści, 
którzy lata temu ugrzęzli w śniegu 
lub zostali sprowadzeni na manowce 
przez złośliwe górskie strzygi...

Było ich trochę i co dziwne -
pokazują się tylko zimą. 
Lato topi zimne szkody?


 Na szczęście słońce wiele cieni takich legend rozpraszało i raźniej szło się, przecierając szlak - choć raz zdarzyło się nam lekko skręcić i pójść nieco obwodnicą przez inny szczyt niż planowaliśmy. Różnica wynosiła tylko kilkanaście minut (to też jeden z uroków Beskidu Sądeckiego).







 Jeszcze słowo o schronisku w Wierchomli - jeśli ktoś chciałby, nie będąc w Tatrach, mieć na nie widok, to polecam, szczególnie przy zachodzie słońca. Gdy schodziliśmy, taki widok był niezłym bonusem po całodziennym kontemplowaniu szlaku w różnych odcieniach białości.




PS.
A do Leluchowa było tak blisko. Choć pewnie wiosną, latem... :)


sobota, 17 marca 2012

Zamiast żniw - dożynki w polskiej Kulturze







Dziwi mnie tendencja w naszych mediach - mówi się o wypadkach komunikacyjnych, krachach giełdowych, przestępstwach, politycy obrzucają się wzajemnie oskarżeniami, ale zmowa milczenia padła na sferę życia, którą można określić jako dobro wspólne wyższej rangi. Choć pojęcie "dobro wspólne" zaczyna być archaizmem nie tylko językowym, ale co gorsze, intelektualnym.




Ani słowa na stronach radiowych o wczorajszym jubileuszowym dla radiowej dwójki koncercie Chóru PR w Krakowie. A koncert był bardzo interesujący i wręcz niezwykły.
O ironio, chór ten wczoraj, tuż przed koncertem, dowiedział się o decyzji kończącej jego działalność - a śpiewał dla Radia, które go rozwiązuje... 
Niesamowita interpretacja "Agnus Dei" Pendereckiego z "Polskiego requiem" zakończyła występ (dość długo trwająca cisza na końcu była jak uczczenie minutą milczenia kogoś zmarłego). Tak poprowadzonym finałem dyrygent, prof. Krawczyński genialnie pokazał sytuację artystów z chóru i kultury polskiej, która sama sobie śpiewa "Requiem aeternam" (motyw wpleciony był w "Agnus" Pendereckiego) i umiera, bo notable nie myślą o dobru wspólnym, tylko o swoim albo w ogóle nie myślą. A Naród płaci (kulturą, edukacją, zdrowiem, itp.) za ich błędy...

Gdy już wszystko co najcenniejsze, stracimy, wtedy się zorientujemy, że ekonomia to nie wszytko. Ale widać jeszcze musimy się wiele nauczyć.


http://tvp.info/informacje/kultura/chor-polskiego-radia-juz-nie-zaspiewa/6753503

niedziela, 29 stycznia 2012

Rozmowa... pozorowana


Ostatnio coraz częściej spotykam się ze zjawiskiem, które coraz bardziej mi nie odpowiada pod wieloma względami. Część osób, jakie mam możliwość spotkać, lubi mówić, o sobie mówić, o sukcesach czy choćby zmianach w życiu mówić, o ostatnim filmie mówić, o tym co się stało ostatnio - nawet błahego - mówić.
Mówić i mówić, mówieniem zabijając rozmowę. Bo w rozmowie czasem trzeba posłuchać, co naprawdę ma do powiedzenia druga strona, a nie tylko przytaknąć i dalej swoje mówić.

Żeby się spotkać, trzeba się też słuchać, nie tylko zobaczyć...
Zastanawiam się, co z dzisiejszej mentalności ludzi powoduje taki stan rzeczy i wydaje mi się, że wszędobylski pośpiech, medialna propaganda sukcesu (również przemycana w reklamach), ogólna nerwowość, która jest wynikiem wcześniejszych czynników.
I wydaje mi się, że tracimy wrażliwość na najważniejsze sprawy - na Człowieka i życie.
Sprawa pewnie nie jest dramatyczna, tylko że sami siebie w ten sposób zaczynamy traktować tak, jakbyśmy tego w głębi naprawdę nie chcieli.
Bo chyba to wszystko popycha nas do wewnętrznej, niewidocznej samotności, którą przykrywa się zewnętrzną barwną narzutą z wielu, za wielu słów. Może tak nie jest, choć mnie się wydaje, że tak może być.


W klimacie zupełnie odwrotnym polecam do posłuchania - bardzo mi się to podoba i wnosi sporo ciepła zimowego klimatu :)



sobota, 14 stycznia 2012

Góry - choćby niewielkie...

... mają w sobie coś, co trudno opisać.

Nie będę się więc silił tym razem na słowa.
Choć z drugiej strony mam wrażenie, że żyję w czasach, kiedy coraz bardziej pośpiech zabiera ludziom te właściwe frazy, a zostawia puste lub wyświechtane frazesy, ewentualnie zamienia na obrazki.




Będzie więc tak obrazkowo :)
Trasa kiedysiejszej, teraz już prawie historycznej i niedzielnej wycieczki to Krościenko - Trzy Korony - Sokolica - Krościenko.




Był sobie piękny niedzielny poranek, w który w dodatku ludzie pojawiali się sporadycznie. Jak na Pieniny - rzecz prawie nie do pomyślenia. :)


 



 Ostatni rzut oka na Krościenko...



i pierwszy rzut oka tego dnia na Tatry :)





Sokolicę miałem już kiedyś okazję widzieć i fotografować, lecz nie mogłem sobie odmówić raz jeszcze tego zrobić - niektóre sosny wręcz zniewalają :)




Jeden z piękniejszych widoków tej jesieni, jakie w tym roku zobaczyłem.
Mimo poczucia braku dopowiedzenia czegoś więcej, ubóstwa słów w tym poście, powstrzymam się wyjątkowo :) Niech każdy sobie sam dopowie to, "co się w duszy komu gra" :)