niedziela, 29 kwietnia 2012

Hit za hitem


 
Słuchając ostatnio paru piosenek i patrząc, jak młodzi szaleją na ich punkcie, zastanawiam się, czy aby nie jest to jakieś manipulowanie - no bo przecież bardzo łatwo jest nakręcać człowieka emocjami. A że młodzi - choć nie zdają sobie z tego sprawy - głównie działają na emocjach, nie mówię czy pozytywnych czy negatywnych, to przecież jedna czy druga piosenka, promująca jakiekolwiek wartości, jest powolnym, często nieświadomym, sugerowaniem sposobu działania, przez podskórnie aplikowanie slogany. Dziś dochodzą do tego sugestywne wideoklipy i cały show, jaki towarzyszy muzyce.
[Dawniej wystarczało zaśpiewać i to porywało - dziś chyba niektórzy wykonawcy stracili siłę przekazu albo wewnętrznie są na tyle puści, że muszą dodawać do muzyki, żeby zainteresowała]

Młodość - choć dziś coraz częściej zmuszana do pozbywania się swojej beztroski - nadal w kwestii kultury masowej jest podatna na wpływy, jak młoda roślina, której gałązki można mocniej zginać i nie złamać.


Z mojej fatalistycznej zadumy wyrwała mnie konfrontacja ze swoją młodością.
Przypomniałem sobie czasy mojej podstawówki czy szkoły średniej - dokładnie tak samo reagowałem na ówczesne hity - wtedy na topie byli: Sabrina, Samanta Fox, Pet Shop Boys, Madonna, Sandra, Quinn czy krajowe Budka Suflera, Kombi, Chłopcy z Placu Broni.
Młodzi niewiele się zmieniają. Na ile sami dadzą się zmienić przez zmieniające się mody? Chyba na tyle, na ile zostaną ukształtowani przez rodziny, rówieśników i zobaczą, co im to w życiu daje.
Oczywiście czasy mają na to wpływ, ale kilka kwestii jest prawie identycznych. Trochę mi to nasuwa analogię do krajobrazu, który zmienia się w szczegółach, ale zarys terenu zostaje ten sam; mimo że opady, roślinność i inne elementy występują w różnym natężeniu.


sobota, 21 kwietnia 2012

Rakiety w górach

Wprawdzie zima już dawno minęła (przed chwilą za oknem słyszałem pierwszy grzmot wiosennej burzy), ale wpis zaczęty kiedyś, teraz mogę skończyć - miało bieżąco, ale "sytuacja nie sprzyjała".

Nie wiem, ilu jest fascynatów chodzenia po śniegu zimą i to w górach, ale wiem, że od tego roku dołączyłem do tego grona. Nie jest to jakaś wyczynówka, tylko zwykłe polskie Beskidy, niemniej jednak bardzo mi się spodobało.
Na pierwszy rzut poszedł Beskid Sądecki - z banalnego powodu. Otóż w całym Krakowie jak i w innych górskich miejscach nie było w wypożyczalniach rakiet, a ekipka w większości nie posiadała sprzętu własnego.
Została Krynica. Wybór okazał się bardzo dobry, bo mimo ferii, ludzi w górach jak na lekarstwo - wypoczynek mógł więc się nazywać wypoczynkiem.



Jak widać, śniegu nie brakowało, rzec by można, że już w samej Krynicy, mimo górskiego klimatu, nie wszyscy chyba byli przygotowani na taką łaskawość natury - tu szczególnie pozdrawiam kierowców nieużywających kilka dni swoich samochodów. :)

Oczywiście w okolicach wyciągów, którędy dwa razy przyszło nam iść, było zupełnie inaczej, ale potraktowaliśmy to jako rodzaj ciekawostki krajoznawczej :)



Choć już przy Jaworzynie Krynickiej (powyżej) nie bardzo było czego zazdrościć - ładniejsze widoki i lepsza temperatura była w części bardziej odludziowej niż tej ludziowo-turystycznej.


Samo chodzenie na rakietach....
...frajda dość oryginalna, biorąc pod uwagę fakt, że idzie się "na wyższym poziomie" i "trochę nad ziemią". Normalnie - co oczywiście przetestowałem - nawet po ubitym przez narciarzy czy skutery śnieżne szlaku w butach idzie się tak, że po 10 minutach czuć wytężoną pracę mięśni, które ratują zapadające się tak ok. 2 cm nogi. Niby niewiele, ale wystarczy, by wysiłek stał się odczuwalny; co dopiero tak iść 2 godziny...





A po drodze widoki nie z tej ziemi - 
niefrasobliwi turyści, 
którzy lata temu ugrzęzli w śniegu 
lub zostali sprowadzeni na manowce 
przez złośliwe górskie strzygi...

Było ich trochę i co dziwne -
pokazują się tylko zimą. 
Lato topi zimne szkody?


 Na szczęście słońce wiele cieni takich legend rozpraszało i raźniej szło się, przecierając szlak - choć raz zdarzyło się nam lekko skręcić i pójść nieco obwodnicą przez inny szczyt niż planowaliśmy. Różnica wynosiła tylko kilkanaście minut (to też jeden z uroków Beskidu Sądeckiego).







 Jeszcze słowo o schronisku w Wierchomli - jeśli ktoś chciałby, nie będąc w Tatrach, mieć na nie widok, to polecam, szczególnie przy zachodzie słońca. Gdy schodziliśmy, taki widok był niezłym bonusem po całodziennym kontemplowaniu szlaku w różnych odcieniach białości.




PS.
A do Leluchowa było tak blisko. Choć pewnie wiosną, latem... :)